top of page

falochroń.

rysowałam przeszłość na piasku
i morze ją zabierało

słonymi łzami próbowałam wkupić się w łaski
godzina piąta trzydzieści, gdy wypływały kutry
wodorosty wokół kostek po kolejnym sztormie
zaczynałam od nowa

syreno, wołali do mnie starzy rybacy
modliłam się z nimi
najświętsza panienko, broń mnie przed falą

przed falą mnie chroń
falochroń

mnie od złego

na-kochanie.

nakochaj się za wszystkie złe czasy
które odeszły
które nadejdą

wypełnij miłością zmarszczki wokół oczu
ciało odkurz ciepłym oddechem, śliną obmywaj
powoli wszystkie ślady nieużywania
bliznę na kolanie napraw
pieprzyk na łopatce obudź ze snu

na szarej skórze- papierze
przeczytam twój list
gdy czasu zabraknie

na kochanie

wrona.

podobno mogę zrobić jeszcze tak wiele
aż ze strachu drżą mi łydki

na dachu świata jest granica cienka
jak linia przy torach kolejowych i zawsze
kiedy tam jestem o twój włos udaje mi się
uniknąć katastrofy

podobno rosną mi skrzydła, lecz widzę tylko
ich cień zawsze o krok przede mną

idąc nocą przez miasto gubię czarne pióra
rano przejeżdżają po nich miejskie autobusy
budzę się wtedy obolała
nie krzyczę

happy hours.

obawiam się, że to może nie skończyć się nigdy

upijanie się do nieprzyzwoitości, tylko po to by zapić

syndrom dnia nieprzeżytego, obiecanego nam przez matki

w tych wszystkich bajkach czytanych niechętnie na dobranoc

 

cała Polska czyta dzieciom

biało-czarne napisy na paczkach papierosów

 

palenie zabija, a ja nie mogę się już doczekać

happy hours między drugim a trzecim krzyżykiem na karku

 

nie mam jeszcze głowy

we mnie.

prześladujesz mnie jak te krzyże
w klasach, kościołach, na żylastych
szyjach kasjerek w supermarketach
ukrzyżowany
w lodówce, pończochach, na stacje SKM
suną zamroczone pielgrzymki pocałować cię
w wystającą z pod kołdry stopę

jesteś stygmatem i twoje ślady 
zostawiam na ciałach niedoszłych kochanków

we mnie twoja sodoma

***(możliwe jest)

możliwe jest, że
ta kobieta, której strużka śliny spływa
po spękanym jak gorąca ziemia podbródku

jest mądrzejsza niż cztery ewangelie

wypełniają się koryta zmarszczek
o nierównych brzegach i licznych dopływach
słabym nurtem powoli wycieka

życie

Maria.

zamiast manny z nieba spada zwątpienie

Maria łapie je w spalony garnek
doleje trochę wody, posoli
będzie mieć obiad na tydzień dla całej rodziny

miesza ciężką, drewnianą chochlą, a w kuchni
roznosi się zapach niepowszedniego chleba
wszak tylko w niedzielę można go łamać
między mężów i synów, córkom okruchy

pozbierać w ściereczkę

łzy wielkie jak grochy spadają do misy z kapustą
Maria ostatkiem sił podnosi je i rzuca o ścianę

rano będzie miała na czym klęczeć

wrzesień.

tam gdzie piegi zimują, skąd
mroźny powiew przynosi pierzchnięcie ust,
dreszcze i zaczerwienione policzki

dłonie same uciekają w rękawy
można zmoknąć do samego szpiku
kości rzucić potem pod piec 
słuchać jak strzelają 

niemcy w opowieściach pradziadka
też wiedzieli, że

człowiek to najlepszy materiał opałowy

***(ten rodzaj czułości)

ten rodzaj czułości, którym obdarza się trupa

to jeszcze nie sacrum i już nie profanum

 

przestrzeń pomiędzy

w której długie palce wytyczają ścieżki

od czoła po usta

w poprzek przez powieki

 

dwie zmarszczki na krzyż zaplecione dłonie

strach rozcieńcza zmysły, korodują żyły

w sercu głuchnie echo

 

wspólnego krążenia

zarzuty.

wszystko jest brudne, za paznokciami
rozciągają się czarne, zimowe pejzaże
mały palec- rosja, wskazujący- niemcy
a my gdzieś pomiędzy serdecznym a pieprz się

na tej granicy co dzień gryzę się w język

kolana zdarte od czyszczenia linii
papilarnych frontów na opuszkach

ktoś potem przyjdzie tu zebrać odciski
szukać winnego, że się nam nie udało,
ktoś przyjdzie

postawić obojgu zarzuty
sumienia

 

odniesienia.

od niesienia odciski na dłoniach
twojego krzyża splecionego z moim
pod kołdrą, a czasem i bez
prześcieradła mokrego
potem
przypomniałam sobie, że była o tym
przypowieść i każdy dostawał tyle
nieszczęścia by dojść z nim do punktu
odniesienia

w dniu kanonizacji.

przez okno patrzy na mnie święty

balkonowy papież

 

między donicą a wiszącym praniem

koło niedopałków, w wieńcu z pelargonii

zastygł w milczeniu

 

błogosławione niech będą wszystkie błękitne i żółte balkony

 

każdy blok w dzielnicy ma swego świętego

morenowy papież z papieżem ze stogów

 

wypiją dziś razem na arce przymorza

 

drugi luty.

wszystkie mosty w naszym mieście zostały spalone
zbyt żarliwie, z zapałem przeszliśmy po nich
do normalności- stanu rzeczy zastałych jak
nienaoliwione bramy oliwskiego parku

szósty lutego, drugi luty bez ciebie, sztokholm
tyle tu mostów że nie starcza samobójców
wciąż nie ma kto rzucać się na głęboką wodę

wyobraź sobie, że brak tu poręczy, wóz albo przewóz
żadnych wentyli bezpieczeństwa, stanów przejściowych
od jednej wyspy do drugiej, stanów ciekłych do stałych
panta rhei pod naszymi stopami rozlewają się
wody słone jak paluszki, kruche tafle lodu
czekają na moje rozbicie

Please reload

bottom of page